Plik Pocałunek na pożegnanie Tasmina Perry (pełny ebook).epub na koncie użytkownika P.Kuba-47 • folder Książki RAR • Data dodania: 12 lip 2017
"Cause they don't even know you All they see is scars They don't see the angel Living in your heart." ~ Sixx: "Skin" Arcymag bez większego zainteresowania powiódł wzrokiem po otaczającym go terenie. Pomimo późnej pory roku, w Cheronie wciąż można było już napotkać mnogość roślin zeschniętych z powodu susz. Żółtawe resztki zbite w kępy wystawały wśród mizernych zalążków błota, które nie miało szans być gęstsze niż glina. Wieczorna szaruga nie pozwalała określić, jak daleko znajduje się czarna ściana lasu, będąca jeno grubą kreską pod niebem, albo ile wynosi odległość od najbliższej siedziby ludzkiej, mrygającej na horyzoncie złotawym świetlikiem wielkości ziarnka piasku. Roderic odetchnął krótko i prychnął zniesmaczony powietrzem o wyraźnie ziemistej nucie. Oto kraj, z którego niegdyś wygnano światłe umysły oraz utalentowanych ludzi. Kraj ich przodków. Przez wieki nie uczynił kroku w stronę postępu... Jeszcze raz zmusił się do wzięcia głębokiego wdechu. Przymknął oczy w namyśle, doszukując się lekko słodkawego posmaku, jaki ma jedynie eter. Latami wyostrzany zmysł maga pozwalał mu wyodrębnić różnicę aromatów między subtelnością naturalnego eteru oraz tym pochodzącym od innego maga, bo dość dokładnie odzwierciedlał ulubione dyscypliny czarownika. Staked wykonuje tę czynność machinalnie, ponieważ funkcjonuje w nieustannym zagrożeniu ze strony środowiska. Kontynent jest spokojnym miejscem, gdzie silni marnotrawią talent na ochronę słabych. Bezsensowność tej idei przyprawiała Roderica o mdłości. - Magia Ognia o potencjale świeczki... Powietrze. Całkiem zdolny użytkownik... I Natura, ale jakby podzielona na dwoje. Nie po równo? - Dla pewności wykonał kolejny, tym razem krótki wdech, po czym uśmiechnął się cynicznie. - Ah nie... To magiczna bestia. Interesujący bukiet. Uniósł okrytą rękawiczką dłoń i chwilę z lubością obserwował rodzaj bladolawendowego dymu, tańczącego wokół palców. Wystrzelił czar ku niebu. Na odpowiedź nie czekał długo. Wkrótce w ziemię tępo uderzyły trzy mgliste wstęgi okraszone białawymi iskierkami i rozwiały się, pozostawiając po sobie przyniesionych gości - otuloną burgundowym szalem z frędzlami, rudowłosą ślicznotkę w beżowej sukience, która za sprawą sprytnego kroju podkreślała jej kształty. Do klęku podnosił się zapewne wysoki blondyn w biało-brązowym, luźnym stroju roboczym. Koło niego usiadła dziewka urody bardzo odbiegającej od takiej, jaką kojarzył Roderic, dlatego przez kilka sekund studiował jej uszy, włosy i puszysty ogon, najmniejszej uwagi nie poświęcając wyciskanym przez kreację walorom. Intrygował go szklany sześcian, traktowany niczym wielka przywieszka dla skórkowej bransolety. - Cholera, głowa mi zaraz pęknie... Malgran! Kogita! Czy wy nie umiecie czytać regulaminu albo jesteście głusi, że nie wiecie, że nie wolno używać magii w tawernie?! Malgran roztarł podrapany podbródek, którym wyrżnął w ziemię z nieznanych sobie powodów. Wyciągnął z włosów zabłąkany, trawiasty kikut z resztką listka i popatrzył na Lorę. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo nieobecność Cahira odbiła się na jej psychice, a co za tym idzie i wyglądzie, lecz nadal miała w sobie ten tajemniczy dziki żar, który dochodził do głosu tylko wtedy, kiedy puszczały jej nerwy. W takich chwilach ciskała wszystkim, co miała pod ręką. Dziś mógł być to kamień, a elf nie chciał zostać oszpecony jeszcze bardziej. - Nie zwalaj na mnie, to nie moja sprawka. W ogóle to gdzie my jesteśmy? Kogita? Co Ty wyprawiasz? Spojrzał na Lisicę spod zmarszczonych brwi, wyraźnie nie rozumiał dlaczego to zawsze śmiałe stworzenie nagle z oczami przepełnionymi strachem zaczęło powolutku cofać się na czworaka, jakby chciało schować się za Killinthorczykiem. Musiał przyznać, że dziwnym zrządzeniem losu takie zachowanie Kogity, jej zaufanie mu schlebiało. Głośne chrząknięcie odwróciło uwagę wszystkich od poszukiwania argumentów do sprzeczki oraz źródła nagłego ściągnięcia ich w to miejsce. Popatrzyli na stojącego przed nimi osobnika w błękicie i czerni. Stał wyprostowany niczym struna, z rękami splecionymi za plecami, tak jak w nawyku mają wszystkie osoby piastujące wyższe stanowisko. Lora pomyślała, iż nie jedna kobieta mogłaby wodzić za nim oczami, chociażby ze względu na prezencję. Wielu mężczyzn po osiągnięciu średniego wieku przestaje o siebie dbać, a ten tutaj nie garbił się, brzucha nie miał, nawet krucza bródka wokół ust była niemal idealnie wypielęgnowana. Roztaczał aurę siły oraz pewności siebie i wszystko byłoby niczym we śnie, gdyby nie te potworne oczy - zimne i spoglądające na świat wokół z taką pogardą, jaką okazuje się zapchlonym żebrakom. Z kolei Malgran nie dbał o wrażenia wizualne. Zmarszczył podejrzliwie brwi, badawczo wpatrzony w mężczyznę z powodu odczuć, jakie wywoływał - mocne mrowienie w palcach, delikatne jeżenie się włosów oraz gęsia skórka. Podobnie czuł się pierwszego dnia w Cheronie, kiedy uderzył go nadmiar eteru w powietrzu. Obcy zdawał się nim emanować. Mag! Lecz zdecydowanie innej kategorii niż Ci, których Malgran zdążył poznać podczas pracy w "Uśmiechu Fortuny". Atrox nie obnosił się ze swoimi umiejętnościami, magia Kogity była dość subtelna, Lora czarowała "sztucznie", zaś Cahir, choć obyty, zdolny był jedynie do destrukcji. Elf przyłapał się na myśli, iż czarodziej przypomina mu trochę przywódców Ordo Corvus Albus, bo znać po nim było doświadczenie i "to coś". Wszyscy drgnęli, gdy mag oszczędnie machnął ręką dla pokreślenia swoich słów, brzmiących obcym akcentem. - Dawno temu zgubiłem pewną... rzecz. Z pewnych powodów bardzo dla mnie ważną. Przeznaczyłem wiele środków na jej znalezienie. Niestety bez rezultatu. Aż do teraz. Szczęśliwie odzyskałem ją całkiem niedawno i to dzięki jednemu z was. Pofatygowałem się tutaj, żeby osobiście podziękować temu, bez kogo nigdy nie udałoby mi się odnaleźć mojej zguby. Chciałbym również zadać parę pytań, ponieważ znajda jest w pewnym stopniu niekompletna i żywię nadzieję na współpracę. Lora przymrużyła oczy. Nie uprawiała już swego zawodu, lecz nauki matki, nakazujące zwracać uwagę na szczegóły, dały o sobie znać. - Miło nam. Jeszcze milej byłoby, gdyby zechciał nam Pan wyjawić, cóż takiego się odnalazło. Wtedy szybciej dowiemy się, czego... - To nie istotne. - Przerwał raptownie przybysz. - Interesuje mnie tylko brakująca część. Doskonale wiem, że mieliście z nią styczność. - Przecież to obłęd! Skąd mamy wiedzieć, czego nie ma, kiedy nie wiemy od czego to było! Kogita ścisnęła rękaw koszuli Malgrana i pociągnęła tak delikatnie, by można było to poczuć, lecz aby nie ściągać niepotrzebnie uwagi maga, który trawił czas na obserwowanie Lory. Elf przekrzywił nieznacznie głowę, jednocześnie nie spuszczając wzroku z obcego. - To di Ardo! - Pisnęła cicho i stuliła pokornie uszy, a Malgran wytrzeszczył oczy. - Że co? - To di Ardo! Ten sam, który odwiedził Sekizo i zagotował krew w trizońskim ministrze! - Ale przecież Cahir też jest... Chcesz powiedzieć, że ci dwaj są spokrewnieni? Szepczący niemal podskoczyli w miejscu, gdy powietrze rozdarł władczy ton czarodzieja, którego wyraźnie poirytował brak rezultatów i niekompetencja przesłuchiwanej. - Zapytam jeszcze raz: GDZIE-JEST-DARGRIMA? Nie rób ze mnie głupca, dziewczyno, czuć nią od was na milę! - Jaka "dargrima"? Co to jest? - Wystrzelił Malgran, kierowany zarówno ciekawością oraz troską o bezpieczeństwo Lory, jeżeli Kogita nie kłamała co do umiejętności di Ardo. - Pewnie jakieś magiczne gówno, cholernie cenne, skoro nie chce powiedzieć nawet, jak to wygląda... Rozległ się dźwięk podobny do uderzenia mokrą szmatą o blat. di Ardo stał zagadkowo wpatrzony w Lorę, z nieznacznie uniesioną ręką, jakby chciał uciszyć rozkrzyczają grupę ludzi, zaś jego obiekt zainteresowania urwał wypowiedź w pół zdania i klęczał na ziemi z przekrzywioną na bok głową. Kiedy obróciła powoli twarz, na policzku czerwienił się pociągły ślad, jakby została surowo skarcona za pyskówki. - Dość już powiedziałaś. - Pożałujesz tego. Cahir rozerwie cię na strzępy! - Syknęła, spoglądając niczym wściekła żmija, jednak mag zamiast zmieszać się wobec groźby bez pokrycia, ponieważ polimorf przepadł dość dawno temu, sprawił wrażenie jawnie zaintrygowanego. Ledwo widocznie pochylił się w stronę Rudej. - Chyba źle usłyszałem... KTO mnie rozerwie na strzępy? - Cahir. Cahir di Ardo, najpotężniejszy mag w okolicy! Takich skurwieli, jak Ty, rozkwasza skinieniem palca! Malgran poczuł się trochę urażony. Przecież on też był magiem, z talentem, wiedzą oraz smokiem. Doświadczenia również miał więcej niż polimorf! Dlaczego więc o nim nie wspomniała w charakterze straszaka, tylko o Cahirze, którego z resztą nie było? Wszystko przez ćwiczenie zaklęć obronnych, nikt nie traktował go poważnie... Nagle mag wybuchnął śmiechem. Aroganckim, zimnym i zadziwiająco nieszczerym, jednakże w żaden sposób nie kolidującym z jego wyglądem, jakby tylko takie zachowanie doń pasowało. Innego też nie przejawiał, lecz o tym nie mogli wiedzieć. - Jedyni di Ardo, których znam, to mój wnuk i prawnuczka... Chyba, że masz na myśli tę budzącą we mnie odrazę hybrydę, która pretenduje do nazwiska. Jedyne, co ich łączy to moja krew oraz to, że żadne nie nazywa się "Cahir". - Nie, to nie prawda! Cahir nigdy! ...nigdy by mnie nie okłamał... - Wrzasnęła machinalnie Lora, w pewnym momencie zacinając się w pół zdania. Spuściła wzrok. Czy aby na pewno by jej nie oszukał? Jeśli nie nazywał się Cahir, czemu nic nie powiedział? Nie wspomniał ani słowem, że ma rodzinę! Nie ufał tej, której mówił, iż ją kocha? Dlaczego?! Mag najwyraźniej wyczuł gęstniejące w powietrzu zwątpienie. Jego mściwy uśmiech nadał mu wyglądu łasicy. Odezwał się zadziwiająco przymilnie: - Skoro mi nie wierzysz, czemu sama go nie zapytasz? Wyciągnął rękę w bok i zgiąwszy palce, niczym lalkarz, oszczędnym ruchem uniósł nadgarstek. Z usianego resztkami roślinnych kikutów klepiska podniosło się coś, na co nikt wcześniej nie zwrócił uwagi. Koło nogi przybysza klęczał Cahir i jednocześnie nie-Cahir. To był wrak człowieka. To ciało zachowało ludzki kształt jedynie dzięki resztkom niegdyś widocznych doskonale mięśni oraz miejscowej opuchliźnie. Nienaturalna bladość przeplatała się z fioletowo-zielonymi kształtami sińców oraz brzydkimi, różowo-czerwonymi obwódkami licznych acz płytkich ran w różnym rozmiarze, od maleńkich wielkości i szerokości wykałaczki po takie przecinające korpus na pół. Mnogość niechlubnych pamiątek po batach, pałkach, kastetach i innych narzędziach tortur wieńczyła pokrywa z zaschniętej krwi oraz brudu. Bezsilnie przekrzywiona głowa stanowiła ukoronowanie doświadczonego okrucieństwa - pozbawioną wyrazu twarz-maskę niemal przecięto na pół. Głęboka rana ciągnęła się od prawej brwi, poprzez oko i zahaczała o górną wargę. Niegdyś musiała krwawić obficie, o czym świadczyły zaschnięte, brązowawe strugi, lecz teraz całość była jednym, wielkim strupem. Strzęp człowieka miał ręce zwieszone bezwładnie. To kontrolowana przez maga obroża utrzymywała go we względnym pionie. Oddech więźnia był chrapliwy i przerywany, mimo to doskonale słyszalny pośród ciężkiej ciszy, która nagle zapadła. Czarodzieja wyraźnie zadowoliły uczucia, jakie wzbudził widok zmaltretowanej hybrydy. Napawał się strachem na ich twarzach, oczy postawione w słup w tępym niedowierzaniu bawiły go do głębi. Lecz uśmiech wykwitł dopiero wtedy, gdy pyskaty rudzielec uniósł dłoń do ust, a jej zielone tęczówki zaszkliły się. Zgiął palce nieco bardziej. Obroża zareagowała niemal od razu, zaciskając się mocniej, aż więzień pokazał zęby. Z drobnych ranek na trzykrotnie rozbitych wargach pociekła krew. - Cóż to? Już nie masz nic do powiedzenia? Gdzie twój animusz? Czyżby upadł wraz z twoją wiarą w tego nędznika? Ludzie z kontynentu są żałośni... Malgran obserwował Cahira szeroko otwartymi oczami. Pamiętał, jak kipiał wigorem, zawsze idącym pod rękę z gniewem. Chociaż duszę miał złą, we wszystko co robił wkładał serce. Inaczej nie wyzwałby Eldara na pojedynek, nie upierałby się przy nauce zaklęć obronnych, nie dbałby o to, by Lora nie dowiedziała się o grożącym mu niebezpieczeństwie. A teraz? Pies na smyczy, drżący spazmatycznie w walce o oddech. Nawet buzująca ogniem ręka zmarniała do postaci ogniska na granicy wygaśnięcia... Elf zacisnął pięść na kupce trawy i zaczął się trząść. Nie rozumiał, co ludzie muszą mieć w głowach, by dopuszczać się takiego okrucieństwa względem własnego gatunku. Najgorsza była świadomość, że to jego wina. Nawet czułą, elfią duszą może zawładnąć frustracja oraz gniew, dlatego mówił coraz głośniej: - Jak... Jak tak można?! Kim jesteś, by pastwić się nad własną rodziną! - Nazywam się Roderic di Ardo, a ta hybryda to mój pierworodny. Z Killinthorczyka zeszło powietrze. Wpatrywał się w mężczyznę zbity z tropu. O-Ojciec? - Nie masz prawa mówić o sobie "ojciec"...! - Dlatego nie używam tego sformułowania. - Przerwał Roderic. Obrócił dłoń niemal artystycznym ruchem. Cahir wziął gwałtowny wdech, kiedy niewidzialna siła chwyciła go za tors i uniosła nieznacznie do góry. Lekko wygięty do tyłu, ledwo łapał powietrze. - Nie postrzegam tego mutanta, jako "syna". To, co tutaj widzisz, jest efektem pracy dziesięciu pokoleń i niczym więcej. Ja mu dałem życie i życie jest mi winien. Jeśli będzie grzeczny to nie umrze, bo, jak rozumiem, ta kwestia denerwuje cię najbardziej. - Jesteś potworem! - Typowa ignorancja... Jestem człowiekiem ciekawym świata i nie lękam się sięgnąć po to, co innych odstręcza. Wiedziałeś, że osoby cierpiące na polimorfię mają zadziwiające zdolności do odnowy? Uszkodzone ciało i ubytek krwi szybko się regenerują, lecz organizm nie jest w stanie odtworzyć brakujących organów lub kończyn. Intrygujące, zważywszy na fakt, iż ich krew po obróbce termicznej spowalnia proces starzenia nawet kilkunastokrotnie. Zaś transfuzja umożliwia zmianę kształtu, jednak tylko określoną ilość razy. - Urwał i zmarszczył brwi, przyłapawszy się na zbytnim rozwodzeniu się nad niedawnymi odkryciami. Ci... ludzie... nie rozumieli jego pasji, dlatego nie było sensu dalej strzępić język. Popatrzył po ich twarzach zastygłych w wyrazach od obrzydzenia po przerażenie. - Ostatni raz ponawiam pytanie. Gdzie jest dargrima? Za każdą złą odpowiedź ukarzę hybrydę. Kogita skurczyła się w sobie, kiedy na nią padł obowiązek pierwszej odpowiedzi. Przestała stukać paznokciami w szklany sześcian, co robiła od dłuższego czasu za plecami Malgrana. Ponieważ nie była w stanie wydusić z siebie słowa, pokiwała lękliwie głową. - Cóż... Szkoda. - Roderic zgiął nieco palce. Podtrzymywane magicznie ciało odpowiedziało natychmiast, rozciągając się na całą długość. Towarzyszący przesadnemu prostowaniu ból sprawił, iż Cahir wyszczerzył zęby. - Następna. - Nie wiem co to jest... Nie wiem gdzie to jest... Proszę, puść go. - Lora złożyła dłonie niemal błagalnie, przez kotarę łez spoglądając, jak jej ukochany kłamca cierpi katusze. Mag się nie wzruszył. Beznamiętnie rzucił: "Źle" i zgiął palce niczym szpony. Ciało Cahira z dziwnym, oślizgłym chrzęstem wygięło się w łuk jeszcze bardziej, aż z poranionego gardła polimorfa wydobył się przerywany jęk. Spojrzenie, które spoczęło na Malgranie mówiło jasno, iż teraz od niego wszystko zależy. Elf wodził wzrokiem od Roderica do Cahira, później miarkował co powiedzieć, szukając wskazówek na ziemi. Jeżeli odpowie źle... Na dęby Elenael... - Wiem tylko, że jest gdzieś w pobliżu... - Bąknął wymijająco. - Źle. - Skwitował krótko tamten, po czym zacisnął pięść. Głośny trzask splótł się z krótkim wrzaskiem Cahira. Ze wszystkich ran trysnęła krew, kreśląc w powietrzu delikatne łuki. Później spływała powoli po ciele i skapywała na ziemię z ohydnym pluskiem. Pomimo nieznacznego potrząśnięcia, Cahir nie zdradził żadnych oznak przytomności, więc Roderic stracił zainteresowanie. - Jako, że cokolwiek z siebie wydusiłeś, należy ci się nagroda. Możesz to sobie zabrać. Malgran stracił dech, kiedy arcymag cisnął w niego bezwładnym ciałem. Szorował plecami po ziemi przez kilka metrów. Przez chwilę nie docierały do niego żadne odgłosy. Przytomniejąc powoli, dźwignął się na łokcie i wysunął spod Cahira. Położył mu rękę na łopatce, lecz nie zdążył nim potrząsnąć, bo coś go ukłuło. Syknął cicho i spojrzał na dłoń, chcąc sprawdzić czy nie jest gdzieś przecięta. Jednak jedyne, co ujrzał, to mnóstwo krwi. Obraz zakrył się czerwienią, miał wrażenie, że jest wszędzie. Zemdliło go potężnie. Z trudem zmusił się, by rzucić okiem na wielki, rozmokły strup. Wtedy też dotarło do niego, że czegoś brakuje, że nie ma skrzydła. Więc nadział się ręką na jego...resztkę? Przesunął wzrokiem po leżącym na wznak ciele niedawnego nauczyciela, którego plecy przypominały pień drzewa odrapany przez rysia. Tyle złego doświadczyć... Z otępienia wyrwał go wrzask Kogity. Lisica przeleciała obok niego, kilkukrotnie odbiła się od ziemi i padła bez ruchu. Szczątki jej magicznego sześcianu leżały wszędzie. - Kogitaaa! - Wrzasnął z sercem ściśniętym strachem, ale nie otrzymał odpowiedzi. Obrócił wykrzywioną w grymasie twarz w stronę Roderica. Mężczyzna płynnym, artystycznym wręcz ruchem zakreślił w powietrzu łuk niedawno przyzwanym czarem - biczem wodnym, skrzącym się od wielobarwnych drobinek eteru, które zapobiegały utracie właściwej formy. Eldar! Gdzie Ty jesteś! Zaczęło się! "Nie mogę wyjść!" Jak to nie możesz wyjść!? "Nie mogę wyjść ze stodoły, na zewnątrz jest jakaś skalna klatka!" To ją rozwal, w końcu jesteś smokiem! "Nie mogę nawet drzwi otworzyć, to jak mam ją rozwalić!?" Eldar, Ty.... Urwał groźbę w połowie, bo coś wilgotnego i chropowatego zarazem dotknęło jego skóry. Zaskoczony spojrzał w dół. Powykręcane, jakby powyłamywane palce Cahira zacisnęły się słabo na nadgarstku elfa. Nieznacznie uniósł głowę i wykręcił ją na tyle, by chociaż ukradkiem spoglądać na Malgrana w miarę zdrowym okiem. Z szeroko otwartych ust nieustannie ciekła mu krew zmieszana ze śliną, a przy każdym ciężkim oddechu dało się słyszeć głośne grzechotanie. Elf szeroko otworzył oczy, pewną cząstką duszy nie pojmując, jak silną trzeba mieć wolę, by pomimo tylu cierpień jeszcze mieć siłę na cokolwiek. Czy on sam potrafiłby coś z siebie wykrzesać, gdyby był w podobnej sytuacji...? Wtem go olśniło. Cahir wiedział o dargrimie oraz, że Roderic po nią przyjdzie. Pokazał ją nawet kiedyś, mówiąc, iż "o to cały raban" - o malutki fragmencik broni. Eldar... Rzekoma klatka... Cahir ukrył dargrimę w leżu Brunatnoskrzydłego, by zatrzaśnięta bestia nie mogła oddalić się od "swojego" skarbu! - Cahir, czy Ty...? Polimorf wygiął popękane usta w czymś, co z założenia miało być uśmiechem. Przyznał się, nim z długim westchnieniem uderzył głową o ziemię. W tej samej chwili coś wystrzeliło zza Malgrana. Okazało się to kobietą w czarnym, opinającym ciało ubiorze. Zamaszystym ruchem wyszarpnęła z pochwy zgrabny rapier o pozłacanej, niemal przesadnie artystycznej rączce, po czym pchnęła przed siebie, wbijając ostrze w wodną wstęgę. Czar, który prawdopodobnie miał przebić elfa na wylot, rozdwajał się i skręcał w zamarzniętą serpentynę, a z miejsca, gdzie stykał się z klingą, biło białe światło i sypały się płatki śniegu. Bicz nie pozostał zlodowaciałym tworem, lecz jego końce topniały nienaturalnie szybko. Wkrótce bliźniacze twory popędziły z powrotem w stronę Roderica, na jego rozkaz łącząc się w jeden, owinął się wokół nóg maga i uniósł swój "łeb" niczym gotowa do ataku żmija. Kobieta kilka chwil spoglądała znad zdobień jelca, po czym opuściła powoli broń. Malgran dostrzegł, że wokół ostrza wiją się smugi powietrza. - Lora jest za daleko od nas... Musimy skupić na sobie uwagę Roderica inaczej niemagiczna jest na straconej pozycji. Malgran wpatrywał się w kobietę próbując odgadnąć skąd się wzięła, skąd ich zna i skąd u niej zainteresowanie sprawą. Czynił to wbrew sobie, nieznanym sposobem zawładnął nim jej powabny głos, który pieścił uszy i obiecywał wszystko. Z trudem otrząsnął się z uroku. - Ale co z Kog-...? - Skup się, na boga! - Wrzasnęła, po czym wykonała serię pięciu szerokich wymachów rapierem, odbijając na boki posłane ku niej wodne pociski, które zaścieliły ziemię lodowymi szpikulcami. - Skup się, bo pozabija wszystkich. Ja atakuję, Ty stawiasz bariery dla mnie, siebie, Cahira i Lory jeśli trzeba. Roderic nie może dostać wsparcia. - Jakiego znowu wsparcia, o czym Ty mówisz? Przecież oni mu nie pomogą... - Odparł, podnosząc się szybko. Kilkukrotnie zacisnął i rozprostował palce, by rozgrzać je, przygotować do formowania odpowiednich układów do przywoływania magicznych tarcz. Zmarszczył brwi w powadze. Domyślał się, czym może być "wsparcie", lecz i tak chciał się upewnić... - Ciało składa się głównie z wody. Krew też. Roderic to mag wody. Kontrolując wodę w ciele, kontroluje Ciebie. A teraz skup się z łaski swojej! Uniosła broń na wysokość szczęki i wystrzeliła do przodu ślizgając się raptem kilka centymetrów nad ziemią. Rodericowi oczy błysnęły niebezpiecznie nim złożoną w grot dłonią wskazał "głowę" wodnego węża i machnął ramieniem, puszczając czar w obszerną obręcz. Czubek rapiera nie był w stanie przebić się przez tę obronę, ale kreślił na niej zamrożoną linię pełną mniejszych i większych zadziorów. W miarę kolejnych uderzeń nowo stworzonym lodem ostrze zsuwało się coraz niżej, aż zostało zepchnięte. Wodny pierścień nagle pękł i biczowaty koniec zamiast uderzyć w kobietę, prześlizgnął się po żółtopomarańczowej powłoce. Czarodziejka odskoczyła do tyłu. Bronią nakreśliła w powietrzu łuk. Siwa mgiełka w jednej chwili scaliła się w szwadron sopli, które pomknęły w stronę Rodrica, gdy kobieta "pchnęła" dłonią. di Ardo wykonał ruch, jakby chciał ochlapać oponentów. Zamiast tego z prawdziwie wodnistym chlupotem z popękanej ziemi podniosły się wszelkie resztki wilgoci i zbiły z wielką bańkę, następnie uniesieniem rąk przekształcono ją w wodną ścianę. Roderic stanął odrobinę bokiem, para magów przewiercała się wzrokiem. Ona poprawiła uchwyt na rękojeści, on uniósł głowę z godnością. Kiedy ruszyła gwałtownie, wodna bariera błyskawicznie zmieniła kształt na bicz i śmignęła po ziemi. Lora nigdy czegoś takiego nie widziała. Od kiedy mieszkała w "Uśmiechu Fortuny" magię jako taką widywała w formie uroczych światełek, nieszkodliwych płomyczków albo otoczki dla przyzywanych drobiazgów. Była troszkę bajkowa. Zaś gdy wyobrażała sobie jej potężniejsze przejawy - spektakularne burze uderzające w zamki, deszcze ognia spadające na pola bitew - miała w sobie coś epickiego. Tutaj nie było epickości. Ci magowie nie popisywali się przed sobą, oni uderzali, by zabić. Postępowali, jakby stanowili jedność z własnymi czarami. Mężczyzna zachowywał się, jakby naprawdę był wodą. W jego ruchach próżno szukać agresji, przywodziły na myśl falę, przypływ i odpływ. Pracował, kontrolując ten sam wodny twór i każdy subtelny gest stanowił koniec jednego aktu oraz początek drugiego. Sposób poruszania przejawiał coś, co śmiało można było kreślić mianem artyzmu - tańczył z wodą. Kobieta zaś uderzała błyskawicznie, co chwila zmieniając miejsce, pozycję, kąt nachylenia ostrza. Czasem gięła się, jak gałązka wierzby, zręcznie unikając ciosu. Była zwiewna w złym kontekście, delikatne wygięcie ciała przeobrażała w gwałtowny wypad, ślizg w bok w kontrę wieńczoną trzykrotnym kłuciem. Malgran zdawał się nie pasować do przypisanej mu roli. Co chwila układał palce w różne znaki i rozciągał utworzone zaklęcie w złotopomarańczową powłokę tuż przed kobietą w czerni bądź przed sobą, jeżeli jakiś wodny pocisk zabłąkał się w jego stronę. Robił to dość szybko, ponieważ tarcze rozpryskiwały się na iskierki od pojedynczego uderzenia. Nie były idealne... Nagle poczuła się przytłoczona. Jej marne, pierdzące Świetliki w tej walce nie przydałyby się na nic, chociaż czuła wewnętrzną potrzebę, aby coś zrobić, żeby nie być zdaną na łaskę i niełaskę Roderica. Patrząc na tego di Ardo widziała tyrana pozbawionego skrupułów. Kogita powiedziała kiedyś, że "ta rodzina to banda psycholi" - teraz wiedziała, co miała na myśli. Mając taki przykład i takiego oprawcę, Cahir nie mógł mieć innego nastawienia do ludzi. Jak żyć, będąc całe życie zaszczutym przez własnego rodzica...? Spojrzała tam, gdzie Cahir upadł. Łzy ponownie podeszły jej do oczu. Kochała go, cholernie go kochała i nienawidziła za to, że ją zostawił. Ale kiedy w końcu go zobaczyła, to co z niego pozostało, serce podeszło jej do gardła. Tak się trząsł, tak mało miał w sobie uporu, który pamiętała. Krzyczała razem z nim i płakała za niego, gdy coś w nim trzasnęło. Paraliżowała ją świadomość, że jej niepokonany mag uległ w męczarniach. Pragnęła znaleźć się koło polimorfa, tak blisko a tak daleko być może wydającego z siebie ostatnie tchnienia. Latające wszędzie zlodowaciałe drzazgi uniemożliwiały Lorze zmianę miejsca. Boże, przecież to nie może dziać się naprawdę...! Polimorf z cichutkim stęknięciem rozkleił oko. Świat skrył się za kotarą z mgły. Nieporadnie uniósł rozbitą głowę i z trudem dostrzegł poruszającą się przed nim stopę, a później kawałek łydki. Jego myśli płynęły tak wolno, iż przez chwilę nie wiedział, kto przed stoi. Ah, Malgran... Podkurczył powyłamywane palce i niegramotnie podniósł się na łokcie. Porażający ból w prawej nodze wyrwał z gardła ucinany, chrapliwy krzyk, który przerodził się w wyplucie garści krwi. Cahir machinalnie chwycił się za udo. Drżał i kołysał się, podczas gdy krople potu zmieszanego z krwią spływały mu po twarzy. Nie czuł stopy. Ale musiał iść naprzód, bo tam, gdzieś za tą ścianą z zeschłej trawy była Lora, jego Lora, za którą tęsknił i której istnienie próbowano zanegować. Zacisnął zęby i zaczął się mozolnie czołgać, szerokim łukiem omijając pole walki. W całej zawierusze nikt nie zwrócił uwagi na jego zniknięcie... Czarna tąpnęła głucho przed Malgranem nieco zziajana. Prychnęła jak wściekła kotka i wyprostowała się. Przenosząc ciężar ciała na jedną nogę, oparła dłoń na biodrze, po czym wskazała Roderica rapierem. - Pogratulować kondycji, di Ardo. Roderic płynnymi ruchami dłoni przed sobą "przerzucał coś", zaś ogromna bańka wody nad jego głową rozciągnęła się i zaczęła krążyć po trajektorii znaku nieskończoności. - To nie kondycja, a refleks, którego wam, magom powietrza, najwyraźniej brak. To przykre, że stawiacie na szybkość i ilość, zamiast na jakość. Przyznam, iż spodziewałem się ciut więcej po niesławnej Jellenie Montsimard. Malgran spojrzał wielkimi oczami na kobietę. Już kiedyś słyszał jej imię... - Jellena... Montsimard...? - Czy mnie uszy nie mylą? Nie wiesz z kim współpracujesz, elfie? Zaprawdę, jesteś tak zabawny, że aż mi cię żal! - Zamknij się, Malgran, i postaw mi tarczę poziomo. Elf poczuł się głupio, kiedy Roderic go wyśmiał, i jeszcze gorzej, gdy Jellena potraktowała go, jak przygłupiego pomagiera. Rzucił jej mało życzliwe spojrzenie, lecz uczynił to, czego chciała. Czarodziejka wyrwała przed siebie. Skoczyła na tarczę i przy pomocy zaklęcia powietrza wybiła się nienaturalnie wysoko. Zaraz po wyjściu z szybkiego salta, obróciła się wokół własnej osi i posłała w arcymaga kolejny klucz lodowych ostrzy. Tamten nakrył się wodą, jak kocem, lecz twarz Jelleny zbladła gwałtownie, kiedy przez tę powłokę nagle przebiła się ręka. Kobieta zawisła w powietrzu, zaczęła charczeć, łapać się za pierś i kopać bezwiednie. Złapał ją za krew! Roderic łagodnym ruchem odgarnął wodę na bok i niedbale strzepnął kilkukrotnie nadgarstek. Jellena uderzała w ziemię bezlitośnie, następnie di Ardo rozrył nią klepisko i wyrzucił wysoko w powietrze. Przekształcił kulę wody w bat i silnym uderzeniem jego końca wbił czarodziejkę w piach. Z trudem podniosła się do siadu, z sykiem chwyciła za ramię. Szczerząc zęby, podniosła wzrok i oniemiała. Roderic stał z uniesionymi ramionami, a za nim czaił się twór o kształcie wężowego smoka, stroszący lodowate kolce, którymi Jellena do tej pory ciskała. di Ardo raptownie opuścił ręce. Czar machnął skrzydłami, rozwarł szczęki i z przeraźliwym wyciem powietrza pomknął naprzód. Nie uderzył od razu, lecz owinął się wokół Jelleny oraz Malgrana, zamykając ich w wirującej bez przerwy kopule. Uwięzieni przywarli do siebie plecami, jeden nieustannie tworzył kolejne tarcze, druga zdrową ręką próbowała zamrozić pułapkę, przez pierwsze kilka minut dodając jedynie coraz więcej ostrych odłamków. Roderic całkowicie stracił zainteresowanie dotychczasowymi przeciwnikami i spojrzał na Lorę. Ruszył w jej stronę dość leniwym krokiem, lecz i tak serce dziewczyny przyśpieszyło niemal dwukrotnie. - Pytanie znów wraca do ciebie: gdzie jest dargrima? Oświecisz mnie, a może w tym kraju egzystuje jedynie bezwartościowa ciemnota? Dziewczyna cofnęła się odruchowo. Była w beznadziejnej sytuacji. Jeżeli Malgran, który tłukł zaklęcia obronne od kilku tygodni oraz ta cała "niby sławna" z jakiegoś powodu Jellena Montsimard nie dali rady jednemu magowi to jakie ona, zwykła ex-dziwka, ma szanse? Pośpiesznie pokiwała głową. - To twoja odpowiedź? Wiara w hołotę nigdy mi się nie opłaca... - Burknął butnie, od niechcenia wyszarpując z ziemi wodną bańkę. Jednym ruchem rozsmarował ją w dysk i posłał, niczym czakram. Lora skurczyła się w sobie i zacisnęła powieki. Przygotowała się na jakiś ból, na setne sekundy, kiedy będzie jeszcze słyszała rozszarpywanie mięsa. Zamiast tego dobiegł do niej tępy huk, jakby coś się ze sobą zderzyło oraz cichy syk. Ostrożnie otworzyła oko. Gdy gęsty obłok pary nieco zrzedł, można było dostrzec Roderica, a także jego dziwny wyraz twarzy. Przez chwilę chyba sam nie wiedział, czemu jego czar nagle zniknął, z dezorientacją w oczach oglądał się na pułapkę z Malgranem i Jelleną w środku i wracał do Lory. Wtem zaczął popatrywać gniewnie spod zmarszczonych brwi. - Trzeba było leżeć. - Syknął. Niewiele rozumiejąc, Ruda podążyła za wzrokiem Roderica i mimo wszystko w jej duszy wezbrała radość. Niecałe dwa, może trzy metry przed nią, troszkę na uboczu był Cahir. Stał niepewnie, w dużej mierze opierając cały ciężar ciała na jednej nodze. Umazany czerwienią i burgundem, z ledwo widocznymi kłami i pocięty na ciele wyglądał, jak potępieniec wywleczony z najgłębszych czeluści piekieł. Ciężko robił klatką piersiową, nawet z tej odległości dało się słyszeć jego rzężenie. Mimo to cały czas trzymał wyciągniętą rękę, palce pokracznie opuścił do dołu, wyraźnie nie mogąc zacisnąć pięści. To on "zbił" czar Roderica. Lora z ulgą, czy też nadzieją dostrzegła, iż w przygaszonym oku Cahira tli się jakiś strzępek uporu. Nie zapomniał o niej. - Gdzieś schował dargrimę! Cahir nic nie odpowiedział. - Przysięgam, będę ci łamał kości kawałek po kawałku, aż wyrwę ci z gardła jej położenie! - Wydarł się Roderic, zaciskając pięść i wygrażając nią, co młodszy di Ardo skwitował pokazaniem takiego. Arcymag zatrząsł się ze złości, po czym przybrał odpowiednią postawę do ataku; stanął bokiem, jedną rękę wyciągając przed siebie, a drugą chowając za plecy. - Ty bezczelny... Niech będzie. Trup też się nada. Roderic ponownie zaczął aż artystycznie wyginać dłonie, chwytając wodę wyciągniętą z ziemi i posyłając ku Cahirowi. Polimorf zaś miał bardziej ordynarny styl - pracował ramionami, jakby okładał worek zboża. Nie musiał skądś "kraść" ognia, po prostu wystrzeliwał go z knykci. Wzajemnie zbijali swoje zaklęcia i obłok pary pokrył teren. Lora jednak widziała coraz słabsze płomienie Cahira, jak oddycha coraz ciężej i pot spływający po jego twarzy. Kilka razy potrząsał głową by odgonić słabość, parę wodnych pocisków przepuścił bez większej szkody. Ale podczas kolejnego uniku szczęście już mu nie dopisało, magia odmówiła posłuszeństwa. Ognista smuga prześlizgnęła się po powierzchni zlodowaciałego tworu, zmieniając jego objętość, lecz nie dając rady całkowicie go unieszkodliwić. Szpikulec długi jak pogrzebacz przebił ramię polimorfa na wylot. Odrealniony, niemal kakofoniczny jazgot wyrwał się z gardła Cahira, a siła uderzenia przewróciła na ziemię. Lora dopadła do Cahira niemal od razu, po czym delikatnie obróciła na plecy. Chociaż szeroko otwierał usta, nie mógł wziąć pełnego oddechu. Bez namysłu złapała mieniący się kolorami, tak zimny aż parzący szpikulec i wyrwała go z ciała polimorfa. Charczał i kasłał, opluwając się co i rusz krwią, która na domiar złego pulsacyjnie wypływała z okrągłej rany. Drżał z osłabienia, bólu i niedoboru magii, jednak ostatniego powodu Lora znać nie mogła. Z oczu ciekły jej łzy - z radości, że nareszcie są razem, ale i przykrości, że tak poświęcił się w jej obronie. Pochyliła się nad kochankiem-kłamcą, splotła razem dłonie i próbowała zatamować krwawienie. Cały czas obserwowała jego obcą twarz. Twarz, która niegdyś przystojna, zaraz mogła rozpaść się na dwie nierówne połówki. Pomimo przytłaczającego poczucia beznadziejności, na te parę chwil Roderic przestał istnieć. - Cahir... - Szepnęła. Z trudem rozkleił powiekę i spojrzał na dziewczynę okiem szklistym od gorączki. Uśmiechnęła się przez łzy, starając się zignorować przygaszony wzrok, gorejące w nim złamanie ducha, porzucenie broni. Cahir już się poddał, ale ona nie chciała tego widzieć... Very easy. Easy. Moderate. Difficult. Very difficult. Pronunciation of fortuny with 2 audio pronunciations. 2 ratings. 0 rating. Record the pronunciation of this word in your own voice and play it to listen to how you have pronounced it. Romans HarperCollins Opis Charlene Sands – Uśmiech fortuny (One Night in Texas)„Właściwie trudno powiedzieć, by go znała. Czy był chłopakiem z jej dziecięcych fantazji, czy tajemniczym mężczyzną, z którym tak namiętnie się kochała? Bez przerwy wracała myślami do tego wieczoru. Seks z nieznajomym. To zupełnie nie w jej stylu. Ale coś ją ciągnęło do tego faceta w masce. Jakaś siła, której nie mogła się oprzeć...Sophia Singh Sasson – Skradziona narzeczona (Running Away with the Bride)Ethan pomyłkowo zjawia się na uroczystości ślubnej i niechcący przerywa ceremonię. Jego obecność wykorzystuje panna młoda, która nie chce poślubić mężczyzny wybranego przez rodzinę. Divya jest piękna, utalentowana, zmysłowa i szybko nawiązuje z wybawicielem flirt, który przeradza się w namiętność... Podobne z kategorii - Romans Linia życia Powieści zagraniczne Prószyński i S-ka Rabaty do 45% non stop Ponad 200 tys. produktów Bezpieczne zakupy Informujemy, iż do celów statystycznych, analitycznych, personalizacji reklam i przedstawianych ofert oraz celów związanych z bezpieczeństwem naszego sklepu, aby zapewnić przyjemne wrażenia podczas przeglądania naszego serwisu korzystamy z plików cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień przeglądarki lub zastosowania funkcjonalności rezygnacji opisanych w Polityce Prywatności oznacza, że pliki cookies będą zapisywane na urządzeniu, z którego korzystasz. Więcej informacji znajdziesz tutaj: Polityka prywatności. Rozumiem

Bold innovation. Enchanting creations that invite reflective moments into the home. Artful reminders of the beauty and joy surrounding us. Fortuny makes the finest printed fabrics in the world, handmade in Venice since 1907. Continuing our legacy of unique innovation and timeless artistry.

„Marysia G. była biedną wiejską dziewczyną ciężko pracującą na kawałek chleba. Rodzice jej byli biedni, nie mieli gruntu, to też od wczesnej młodości chodziła do pracy, jako wyrobnica. Od dawna nurtowała ją myśl udania się w świat szeroki, by w mieście szukać poprawy swojego bytu, skoro wieś okazała się dla niej tak macoszą. Ale starzy rodzice, brat przebywający w wojsku, a wreszcie jej ukochany, miejscowy pomocnik kowala Jędruś, tak samo biedny, jak mysz kościelna – wstrzymywali ją od pójścia w świat. Tęsknota jednak za miastem rosła w jej duszy ciągle, a zwłaszcza wtedy, kiedy brat jej ilekroć z wojska przyjeżdżał na urlop do domu opowiadał o mieście, o jego urokach i możliwościach życia innych i lepszych, jak na wsi”. „Uśmiech Fortuny” Tak zaczyna się krótka opowieść o biednej Marysi, dziewczynie która marzyła o urokach miasta Lublina i na jego horyzoncie widziała kres swojej ciężkiej niedoli. Gnało coś tę Marysię do brukowanych ulic obsadzonych latarniami i zaludnionymi przez sznury nowoczesnych samochodów. Tęskniła do nieznanych sobie kamienic, witryn sklepowych uginających się od najróżniejszych towarów i tłumów pędzących w sobie znanym kierunku. „Wreszcie przyszedł dzień, kiedy Marysia pozostawiwszy swoich rodziców na opiece brata – i pożegnawszy się z ukochanym Jędrusiem – poszła wiedziona tęsknotą do miasta za lżejszym kawałkiem chleba. Jako urodziwa, pracowita i uczciwa dziewczyna – szybko dostała pracę w charakterze służącej u państwa doktorostwa S. Początkowo było jej tęskno w obcem środowisku, często wieczorami popłakiwała po kątach kuchni – ale tę jej samotność w obcem środowisku łagodziło jakieś przeczucie – że to miasto ją czemś uszczęśliwi. Czem? – nie zdawała sobie jeszcze sprawy – wyczuwała podświadomie, że z tego miasta wróci kiedyś na wieś zamożna i bogata. Żyła tą nadzieją”. I rzeczywiście, szczęście nie miało zamiaru wodzić Marysi za nos: „Zdarzyło się, że pewnego dnia Marysia była świadkiem radosnej sceny w domu doktorostwa S., gdy pan wróciwszy niezwykle uradowany do domu, przyniósł wiadomość, że parę tysięcy złotych wygrał na loterii państwowej. Marysia widząc wielką radość doktorostwa S., ucieszyła się wraz z nimi, choć co to jest loteria państwowa nie wiedziała wcale, bo i skądże mogła wiedzieć, kiedy na wsi ludzie nic o tem nie mówili, a w mieście dopiero u państwa S. poraz pierwszy o niej usłyszała. Czemkolwiek ona jest, pomyślała Marysia, musi to być coś dobrego, skoro jej państwu loteria dała tyle pieniędzy. Nie mogąc wytrzymać z ciekawości, jeszcze tego dnia zapytała nieśmiało Marysia doktorową, co to takiego jest ta loterja państwowa? Gdzie się mieści? I od czego to zależy wygranie na loterii pieniędzy? A kiedy dowiedziała się o wszystkim, nie mogła wytrzymać i powiedziała z przekonaniem do swej pani: »Ja wierzę w szczęście i ja wypróbuję swoje szczęście«. W niedługim czasie udała się do kolektury M. Morajnego i wybierała tam długo między stosem losów loteryjnych, aż wybrała sobie wreszcie jeden z nich, który jej się spodobał”. Uśmiechnęło się szczęście do biednej przedtem Marysi! Wygrała na loterii dwadzieścia tysięcy złotych, rzuciła pracę u doktorostwa i wróciła do rodzinnej wsi, gdzie czekał Marysię Jędruś, zupełnie jak Penelopa czekała swojego Odysa w Itace. I doczekał się Jędruś — Marysia przegnała wszystkich zalotników, a chociaż „te miejskie chłopaki lepiej się jej podobały”, to właśnie z porządnym Jędrusiem stanęła na ślubnym kobiercu. Za wygrane pieniądze kupiła solidne gospodarstwo, wzięła pod opiekę starych i schorowanych rodziców, a nawet ściągnęła brata, który bez wahania rzucił karierę wojskowego i wrócił do pracy na dostatniej roli. Tym sposobem żyła nie tylko długo i szczęśliwie, ale stała się także gorącą zwolenniczką i wiejską propagatorką loterii, do końca swoich zamożnych dni powtarzającą „najsilniejszy argument wzięty z jej własnego życia”: „Wierzcie w swe szczęście, wierzcie w loterię! Ja wierzyłam i dobrze na tym wyszłam!”. Marysia przegania zalotników, po czym staje z Jędrusiem na ślubnem kobiercu Szczęśliwe stadło małżeńskie Historia – w której prawdziwość wątpić nie sposób – ukazała się na łamach jedynego w swoim rodzaju pisma loteryjnego „Uśmiech Fortuny” (nr 2 (21), 1934) wydawanego w Lublinie przez Michała (Majlecha) Morajne. Ten finansowy potentat, o którym wspominałem przy okazji historii Majera Drzewo (sieroty z lubelskiej Ochronki, który wytypował u Morajnego los wart pięćdziesiąt tysięcy złotych) urodził się – jak ustalił Adam Kopciowski – w 1894 r. w Piotrkowie Trybunalskim, w 1915 r. założył w Lublinie pierwszą kolekturę (wówczas Królewskiej Węgierskiej Loterii), a kilka lat później nosił już prawdziwie magnacką koronę, ze stolicy w Lublinie rozszerzając po całej Polsce swoje loteryjno-bankowe imperium. Jak każdy przedsiębiorca, Morajne borykał się zapewne z odwiecznym konfliktem między koniecznością a kosztem reklamy; i stąd pewnie pomysł na „Uśmiech Fortuny”, własny kwartalnik, ni to magazyn, ni to prospekt, stworzony w jednym celu: by propagować ideę loterii i reklamować kolektury należące do Morajnego. „Uśmiech” pojawił się na rynku w 1927 r. i ukazywał prawdopodobnie przez sześć kolejnych lat, do 1934 r. Przez cały ten okres funkcję redaktora, wydawcy i nakładcy (finansującego) sprawował w kwartalniku Morajne, kto wie, może też autor ukazujących się tam artykułów. Chociaż redakcja pisma mieściła się w siedzibie Morajnego przy Kapucyńskiej 3, „Uśmiech” był drukowany, i zapewne składany, w zakładach warszawskich: najpierw przez Drukarnię Polską przy Szpitalnej 12, a potem w drukarnii koncernu Prasa Polska przy Marszałkowskiej. I trzeba przyznać, że poziom graficzny i typograficzny „Uśmiechu” był rzeczywiście warszawski: wymyślne kolorowe winiety, jeszcze barwniejsze zdjęcia i ilustracje na niemal każdej z czterech do ośmiu stron kwartalnika, przy tym powierzchnia reklamowa ograniczona jedynie pięćdziesięcioma centymetrami, na które ciągnęło się czasopismo. Za taką jakość trzeba było słono płacić, podczas gdy cena większości czasopism z tego okresu wahała się od dziesięciu do trzydziestu groszy, „Uśmiech” kosztował całą złotówkę. Czy redaktor wpadł na to sam, czy posłuchał czyjejś rady, trzeba chyba przyznać, że pomysł zarabiania na własnej reklamie świadczy o marketingowym geniuszu i już z tego tylko tytułu „Uśmiech” zasługuje na najwyższe uznanie. Nie wiadomo, kto prócz Morajnego pracował w redakcji ani w jaki sposób dostarczano treści do kolejnych numerów. Większość artykułów zamieszczano w kwartalniku anonimowo, inne podpisywano nic niemówiącymi inicjałami lub pseudonimami. Jeżeli nie pisał ich sam redaktor, to część wytwarzali może tajemniczy propagandyści loterii bądź lokalni czy warszawscy dziennikarze dorabiający sobie do pensji, pisząc na kolanie nieskomplikowane historie z obowiązkowym happy endem. Co można było przeczytać w „Uśmiechu”? Najłatwiej powiedzieć, czego w gazecie nie było – praktycznie żadnej wielkiej i małej polityki, religii, napięć etnicznych czy klasowych, zdawkowo opisywana bieda niechybnie ustępowała na jej łamach miejsca zamożności. Kwartalnik pokazywał obraz uśmiechniętego państwa, którego jedynym organem centralnym jest Generalna Dyrekcja Państwowej Loterii Klasowej, a którego naród – pochłonięty bez reszty błahostkami i konsumpcją – boryka się z doraźnymi problemami, na które niezawodnym rozwiązaniem jest loteria – z biednych czyniąca bogatych, a bogatym pomagająca jeszcze lepiej zbilansować domowy budżet. Obok edukacyjnych artykułów tłumaczących zawiłe prawidła loterii, w „Uśmiechu” znalazły dla siebie miejsce opowiadania, nowele i wiersze (wszystkie bez wyjątku o tematyce loteryjnej), odpowiedzi na prawdziwe lub zmyślone listy czytelników, stworzone i nie historie wielkich wygranych, kącik humoru i, co najważniejsze, terminy i wyniki kolejnych ciągnień – tak nazywano wówczas losowania – Loterii Państwowej. Winiety zachowanych numerów „Uśmiechu Fortuny” (o ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie ilustracje pochodzą z „Uśmiechów” ze zbiorów Biblioteki Narodowej) Ciągnienie szczęścia „Niewątpliwie zajmie Czytelników naszych opis ciągnienia wygranych losów Pol. Loterji Państwowej – czytamy na łamach »Uśmiechu« (nr 3(5), 1928). – Ciągnienia te odbywają się w dużej sali Generalnej Dyrekcji Loterji Państwowej w Warszawie. Sala owa znajduje się na pierwszem piętrze. W akcie losowania uczestniczą przedstawiciele Generalnej Dyrekcji Loterji z panem generalnym dyrektorem na czele, przedstawiciele ministerstwa skarbu i dwaj obywatele miasta, zaproszeni przez jego prezydenta. Ponadto publiczność oraz dziennikarze. Przed rozpoczęciem losowania wsypuje się do jednego z kół loteryjnych zwitki z numerami losów, do drugiego zaś koła zwitki z wygranemi, oznaczonemi w planie dla każdej klasy. Teraz następuje decydujący moment. Małe dziewczynki, sieroty, utrzymywane przez Towarzystwo Dobroczynności, zbliżają się do kół loteryjnych: jedna do koła numerów, druga do koła wygranych. Rączki dziewczynek wzniesione są do góry, aby obecni mogli się przekonać, że niema nic ukrytego w tych rączkach. Pierwsza z sierot wyciąga zwitek z numerem z koła numerów i oddaje go urzędnikowi. Ten głośno odczytuje szczęśliwy numer. Teraz druga dziewczynka wyciąga zwitek z koła wygranych i oddaje innemu urzędnikowi, który odczytuje wysokość wygranych, powtarzając równocześnie liczbę losu i pokazując go wysoko publiczności. Kartki z numerami i wygranemi, wyjęte równocześnie z obu kół, nawleka się zaraz na sznur, opatrzony plombą urzędową. Sznur ów pozostaje w urzędowem przechowaniu i stanowi ostateczny dowód wyciągniętych numerów i wygranych. Co sto numerów, wyciągniętych podczas ciągnienia, zmieniają się dziewczynki, by się zbytnio nie trudzić, a oba koła się obraca, celem zmieszania numerów i zwitków z wygranemi. Ciągnienie trwa trzy godziny dziennie. – A co za swój trud otrzymują owe sieroty, dziewczynki z Towarzystwa Dobroczynności, co niewinnemi rączkami pośredniczą w obdarowywaniu ludzi uśmiechem Fortuny? – zapyta niejeden. – Osobiście nic – odpowiadano szczerze. – Ale Generalna Dyrekcja Loterji Państwowej w Warszawie przeznacza co roku poważną kwotę na istnienie Towarzystwa Dobroczynności, które utrzymuje sieroty”. Sierotki obok kół loteryjnych Ostatnie przygotowania do ciągnienia Sieroty i dzieci w ogóle łączył i do dzisiaj chyba łączy z loterią nieuchwytny związek duchowy – przydawały się nie tylko podczas ciągnienia, z uwagi na ich szczególne zdolności zalecano także by to właśnie im powierzać wybór szczęśliwego losu, jednego z setek, jakie rozłożone były podobno na ladach kolektury Morajnego. Rączki dzieci biorących udział w losowaniu w Warszawie były w niejasny, ale niepodważalny sposób powiązane z rączkami dzieci typujących numery, jedne działały przez drugie, a drugie przez pierwsze. Dowód opisano na łamach 20 numeru czasopisma (nr 1 (20), 1934): „Państwo R. mieli 3-letniego synka. Dziecko to urodziło się w czepku i dlatego też rokowano mu życie pełne pomyślności. Było lubiane przez wszystkich. Na swój wiek nad wyraz rozwinięte, zwracało na siebie powszechną uwagę. Bywały chwile, kiedy jak dorosły człowiek mawiało, »że kiedy będzie duże« to dopomoże rodzicom. Pewnego dnia, kiedy państwo R. prowadzili między sobą rozmowę o Loterji Państwowej i kiedy nawzajem użalali się przed sobą, że dotychczas fortuna nie jest dla nich łaskawa, usłyszeli nagle prośbę synka: »tatusiu kup mi loterię, bo wieś ja wygram«. […] Państwo R. zdecydowali się kupić synkowi ćwiartkę losu. Trochę mniej zabawek dostanie, ale zato wypróbuje poraz pierwszy w swoim młodocianym życiu swe szczęście. Udali się do kolektury, gdzie na oczach publiczności, uśmiechającej się na widok tego młodocianego gracza, dziecko wybrało sobie swój los”. Szczęście nie zawiodło rezolutnego 3-latka. Nazajutrz jego dumny tata wrócił do domu z całym tobołem zabawek: konikiem na biegunach, szabelką, misiem, hulajnogą i wszystkim, co było wówczas niezbędne do zabawy. Moc 3-latka była zresztą tak niezwykła, że pomnożyła kwotę wygranej nawet na stronach „Uśmiechu”, początkowo wynoszącą kilka, a parę zdań dalej już kilkadziesiąt tysięcy złotych. Nie tylko jednak dzieci miały moc typowania zwycięskich losów. Wygrać mógł każdy, jeżeli tylko tego chciał. Tak było w przypadku Franciszka R., robotnika, któremu stale „wychodziły wszystkie pieniądze”. Próbując związać koniec z końcem ograniczył palenie i coraz rzadziej szedł z kolegami „na jednego”, ale pieniędzy wciąż ubywało, a jego żona Bronia stale nie miała czego do garnka włożyć. Raz zastanowiła go reklama Loterii Państwowej. Doszedł do wniosku, że może i on mógłby spróbować, ale zaraz naszła go myśl, że gdzie takiemu robotnikowi kręcić się przy loterii. Nie wie nawet jak i za ile kupić los. Zapyta, to zaraz wezmą go za pazernego, co to ledwo wyszedł z fabryki, a już chciałby miliony. Zresztą, kogo zapytać? Przecież nie wejdzie w brudnym roboczym ubraniu do kolektury, a innego nie ma. Myśl o loterii chodziła jednak za panem Franciszkiem, a on – chciał czy nie chciał – chodził wokół loterii. Pewnego razu znalazł się „przypadkiem” przed siedzibą Domu Bankowego Morajne przy Kapucyńskiej – poczuł, że właśnie tu mógłby dowiedzieć się wszystkiego o loterii. Chociaż wstydził się wejść, jakaś siła pchnęła go do środka. Bardzo się zdziwił jak uprzejmie i grzecznie został potraktowany przez urzędników – pytali, cierpliwie czekali na odpowiedź, nie patrzyli na niego krzywo, dali mu nawet stosowne foldery, regulaminy i plan nadchodzących ciągnień. Przez następny miesiąc pan Franciszek odkładał sumiennie 35 groszy każdego dnia, aż w końcu uzbierał 10 zł i kupił ćwiartkę losu. Jego los „długo nie wychodził”, aż pewnego razu listonosz doręczył małżonce Broni zalakowane pismo od Domu Bankowego Morajne. „Ciekawam co mój stary ma za stosunki z bankami – niepokoiła się, listu jednak nie otwierała”. Kiedy pan Franciszek wrócił do domu, otworzył list i zobaczył powiadomienie o wygranej, cieszył się tak bardzo, że jego żona wzięła go za wariata. W końcu i Bronię dopadło szaleństwo fortuny, gdy zrozumiała, że z byle Franciszkowej stała się panią (nr 1 (6/7), 1929). Poniżej: wybrane reklamy loterii publikowane na łamach „Uśmiechu” Wola mocy „Uśmiech” przemycał na swoich stronach pewien szczególny rodzaj duchowości, swoistą religię siły woli, natężonych chęci i sprawczej mocy nadziei. Pan Franciszek wygrał, bo chciał. Jeśli ktoś nie wygrywał, to najwyraźniej nie chciał, nie wierzył albo nie żywił szczerej nadziei – ta prosta zasada jest niepodważalna i zawsze się sprawdza. Wygrała, bo chciała Anetka R., pracownica biurowa z południa województwa lubelskiego (nr 1 (18), 1933), wygrał pewien rolnik, który za wygraną kupił sobie pałacyk, odkuł się Maciej Rybak, osadzony w areszcie za pijaństwo i awantury, który zgarnął okrągłe pięćdziesiąt tysięcy (nr 1 (10/11), 1930) i setki innych, prawdziwych i zmyślonych, którzy grali, bo chcieli i wygrywali z tego samego powodu. „Uśmiech” stale przypominał, że każdy jest kowalem swojej fortuny – polska wieś jest biedna, bo zamiast grać na loterii woli biadować, majątek przechodzi ludziom koło nosa, bo zamiast kupić los, wydają pieniądze na inne rzeczy albo dlatego, że nie ufają swoim snom. W numerze 1 (20) z 1934 r. opisano przypadek pewnej nauczycielki, którą stale prześladowały nawracające sny o bogactwie. Nerwy kobiety, „występującej w snach jako księżniczka otoczona niezwykłym przepychem”, były zszargane do tego stopnia, że zgłosiła się do psychoanalityka. „Po dłuższych badaniach lekarz ów odkrył przed nią sekret, którego nie znała. Sekret ów polegał na tem, że owa nauczycielka od młodych swych lat pragnęła być bogatą”. Kobieta wyparła i zepchnęła tę myśl do najgłębszej podświadomości, w której tliła się i kotłowała, dając o sobie znać dopiero w marzeniach sennych, „owym świecie fantasmagorji, w której jako księżniczka czuła się naprawdę szczęśliwa”. „Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest uleganie jej”, napisał Oscar Wilde i to samo zalecił nieszczęśliwej kobiecie uczony psychoanalityk – zamiast wyrzekać się bogactwa, ma dążyć do niego świadomie na jawie. Po kilku latach lekarz spotkał swoją dawną pacjentkę, obecnie słynącą z filantropii multimilionerkę, otoczoną dobrobytem, który kiedyś prześladował ją w snach. Z „Uśmiechu” co rusz wypadają historie kuriozalne, do pewnego stopnia klawe i zabawne, pisane szybko i może za małe pieniądze, ale przez ludzi, którzy dobrze rozumieli ówczesną kulturę masową i wiedzieli czym karmić zbolałe dusze mieszkańców miast i wsi. Taką jest na przykład skąpana w dymie papierosowym historia niejakiego Romualda B., działacza jednej z głównych partii, którego najlepszy przyjaciel był jednocześnie jego największym wrogiem politycznym. „Dawało nam to obopólne korzyści – wyznawał B. – On zawsze lepiej wiedział, co się dzieje w mojem stronnictwie, a ja w jego. Dlatego nasze władze partyjne miały dla nas duży respekt” (nr 2 (8/9), 1929). Podobnie pouczająca opowieść o carze Mikołaju II, który wykupił prawie wszystkie losy, ale ten jeden szczęśliwy przypadł jakiemuś robotnikowi (nr 1 (6/7) 1929) albo historia Jana Gwoździka, bezrobotnego ślusarza spędzającego całe miesiące w długich kolejkach po stempel w urzędzie pracy, w której w roli wybawcy kredytującego 5 zł pojawia się sam dyrektor Morajne (nr 1 (18), 1933). Dziwne wrażenie robi natomiast krótkie, motywacyjne opowiadanie o mężczyźnie imieniem Deal, nadczłowieku i panteiście, który pewnego ranka, w towarzystwie szeptających do niego wiatru i Ducha, wydarwszy życiu jego największe tajemnice, postanowił chwycić świat w garść i rozproszyć się w Miłości, Sławie i Pięknie (nr 2 (19), 1933). Chyba najlepsza w całej gazecie jest zaskakująco sprawnie napisana historia niejakiego Ryszarda W., polskiego literata i mieszkańca „polsko-żydowskiej dzielnicy w Lublinie”, który, po tym gdy odwiedził go Morajne, został posądzony o wygranie pięćdziesięciu tysięcy, tu zdania były podzielone, dolarów lub złotych. Mężczyzna i jego żona, dosłownie sterroryzowani przez wszelkiej maści bankrutów, inwestorów, przedstawicieli najróżniejszych organizacji i wreszcie bandytów, postanowili publicznie ogłosić, że za darmo odstąpią komukolwiek swoją urojoną wygraną (nr 1 (10/11) 1930). Jan Gwoździk w kolejce do biura pracy Jan Gwoździk oddaje pożyczone pieniądze Reklama Loterii Państwowej „Uśmiech” przedstawiał loterię nie tylko jako kamień filozoficzny przemieniający grosze w złotówki, kolektura prowadzona przez Morajnego w Lublinie zdołała pokonać nawet jednego z prominentnych diabłów. Demon ten – jak podał w kwartalniku niejaki Józef B., autor bliski kręgom piekielnym – stał się pod koniec lat 20. XX w. ofiarą własnego sukcesu. „Ileż to dawniej traciło się czasu, trudu, by złowić jakąś duszyczkę! – przechwalał się – Ile wysiłków się zmarnowało przytem! Jakie olbrzymie sumy się płaciło za duszę, nim jej właściciel podpisał krwią swoją cyrograf! A teraz, panie dobrodzieju, dusze zakupuje się hurtem, za bezcen! Masowo, za nic! Dawniej djabeł gonił jak dziki osieł, by znaleźć kandydata na potępieńca, teraz zaś gonią za djabłem, by się sprzedać. W ogonkach stoją, oczekując swej kolejki w dostaniu się do mnie” (nr 2 (8/9), 1939). Masowy i pospieszny skup dusz szybko jednak uszczuplił, a w końcu doszczętnie opróżnił portfel tego szatana, przez co nie był on w stanie kontynuować swojego przestępczego procederu. Centrala jednak naciskała o dalszy „wywóz do piekła”, a nieskupowane dusze groziły strajkiem generalnym, więc czarci bankrut postanowił na gwałt poszukać dodatkowych pieniędzy. Zaczął od spekulacji giełdowych, „które jednak akcje zakupił w większych ilościach, te spadały ku przerażeniu djabła. Klął na czem świat stoi wszystkie moce niebieskie i piekielne, kopytkami walił niby młotem, rogami bódł ściany lub góry, ogonem machał na wszystkie strony, ale cała ta złość nic nie pomagała”. Potem zaczął grać na spadki franka szwajcarskiego i złotówki, obie waluty jednak ani drgnęły, a giełdziarze śmiali mu się w twarz. Zrujnowany finansowo i moralnie, posunął się do ostateczności – postanowił skrócić terminy umów tym, którzy z różnych względów wydawali mu się mało pewną inwestycją. Jednym z takich klientów był pewien biedak, cenny, bo zacny i uczciwy, ale żyjący w takiej nędzy spowodowanej długotrwałym bezrobociem, że swoją duszę sprzedał za marne dziesięć tysięcy. Kiedy biedak dowiedział się, że diabeł zmienił mu cyrograf i skrócił życie do trzech miesięcy, jego smutne i tak życie zamieniło się w istne piekło. „Chodził jak w gorączce, wałęsał się po mieście niby automat chodzący, ludzi już nie poznawał, świata bożego nie widział”. A jednak zajaśniała przed nieszczęsnym iskra nadziei, w mieście gruchnęła bowiem nowina, że w kolekturze u Morajnego padła wygrana opiewająca na czterysta tysięcy. Jeszcze tego samego dnia mężczyzna poszedł na Kapucyńską, kupił ćwiartkę losu i „żył od tej chwili tylko jedną myślą – myślą o wygranej”. Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa tygodnie, jeszcze tydzień… na trzy dni przed terminem szczęśliwy los przyniósł mu sto tysięcy złotych. „Masz tu swoje przeklęte pieniądze – warknął na diabła, kiedy ten przyszedł przypomnieć mu o terminie. – Zwracaj umowę i marsz mi stąd na cztery wiatry”. Pobity diabeł wył podobno i odgrażał się, że zniszczy loterię, ale tego dnia to kolektura przy Kapucyńskiej odniosła zwycięstwo nad siłami ciemności. Powyżej: zjawiskowe reklamy kolektury Morajnego w Lublinie. Ze zbiorów i dzięki uprzejmości Muzeum Lubelskiego w Lublinie (dwa pierwsze od lewej) oraz Archiwum Państwowego w Lublinie Firmowa koperta kolektury Morajnego, 1938 (zbiory prywatne) W przeciwieństwie do większości lubelskich gazet z tego okresu, „Uśmiech” uginał się od najróżniejszych ilustracji, w przeważającej mierze reklam interesu swojego redaktora, ale też zdjęć i rysunków, na których Morajne wyraźnie nie oszczędzał. Lwowski „Goniec Szczęścia” o podobnej tematyce składał się praktycznie z samych regulaminów i tabel i brakowało w nim wszystkich tych wspaniałych niedorzeczności, którymi król loteryjny uparcie wypełniał swoją gazetę. W zbiorach Biblioteki Narodowej zachowało się zaledwie 8 numerów „Uśmiechu”, chociaż wiadomo, że ukazało się ich co najmniej 21 (z których część była numerami podwójnymi). Po kolekturze Morajnego przetrwały także inne pamiątki, w tym przede wszystkim widowiskowe i doskonale zachowane plakaty reklamowe przechowywane w zbiorach Muzeum Lubelskiego i Archiwum Państwowego w Lublinie, ale także niezliczone reklamy i inne druki rozproszone w kolekcjach instytucji w całej Polsce (jak na przykład broszura toruńskiego oddziału kolektury Morajnego pochodząca ze zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu). Wyjątkowymi pamiątkami są również zachowane w zbiorach prywatnych firmowe koperty po listach rozsyłanych przez kolekturę do swoich klientów (przykład takiego dokumentu powyżej). Sama siedziba Morajnego przy Kapucyńskiej – mieszcząca się w budynku zniszczonym, zgodnie z obietnicą diabła, podczas II wojny światowej – pojawia się na kilku fotografiach, w tym jednej pochodzącej z kolekcji szklanych negatywów z Rynku 4 (zdjęcie ukazało się w 2 (19) numerze „Uśmiechu” z 1933 r.). Pod koniec 1945 r. Morajne wrócił do Lublina, a razem z nim wróciło do miasta szczęście. Jak ustalił Adam Kopciowski, już w 1949 r. wyjechał jednak z rodziną do Wrocławia, szczęście zabierając prawdopodobnie ze sobą. Dawny rozdawca losów zmarł w 1951 r. usmiech.com.pl is 2 decades 11 months old. It is a domain having com.pl extension. This website is estimated worth of $ 8.95 and have a daily income of around $ 0.15. As no active threats were reported recently by users, usmiech.com.pl is SAFE to browse.

Imię: Nora Nazwisko: Byami Wiek: 20 Płeć: Kobieta Rasa: Nefilim Charakter: Dziewczyna na ustach ma zawsze lekki uśmiech, jednak swoje emocje próbuje ukryć za wieloma maskami wyrobionymi podczas całego swojego życia. Cicha obserwatorka, czasem rzucająca miłym słowem i ciepłym uśmiechem. Uczucia wymykają się jej spod kontroli kiedy się w kimś zadurzy, bądź rozmowa schodzi na temat jej przeszłości czego bardzo nie lubi. Najczęściej czas spędza wśród ludzi, aby usłyszeć coś ciekawego dla zapełnienia nudy. W środku niej tli się wrażliwa dziewczyna, czekająca na księcia na białym koniu, który pomoże spełnić jej marzenia o podróżach i szczęśliwym związku, aby uleczyć złamane serce jaki pozostawił jej dawny przyjaciel. Historia: Po powiciu niemowlęcia panna Byami oddała Norę pod opiekę swojemu dziadkowi, który ostatecznie zgodził się na wychowanie bękarta. Dzięki podróżą po całym kraju dziecko mogło poznawać nie tylko kraj ale i obyczaje jakie panowały, dostała wykształcenie i nauczono ją manier, aby mogła poślubić znakomitego lorda. Dostała kilka propozycji małżeństwa, jednak każde odrzucała. Miała bowiem inne plany, a mianowicie uciekła wraz ze swoim przyjacielem w poszukiwaniu przygód i odkryciu nowych krain dzięki którym dostaną sławę oraz pieniądze. Podczas jednej wyprawy na morzu zostali rozdzieleni przez kobietę, w jakiej kochał się przyjaciel młódki i każdy wyruszył w swoją stronę poszukując nowych kompanów. Błąkała się większość czasu po nadmorskich miastach, jednak kiedy to zainteresowanie jej osobą wzrosło Nora wyruszyła do Uśmiechu Fortuny. Miejsce to zasłynęło dobrą sławą, a ona musiała po prostu je sprawdzić. Opis wyglądu: Szczupła kobieta o bladej skórze i o długich, czarnych włosach zazwyczaj wymyślnie splecionych tak, aby nie przeszkadzały w niczym i odkrywały czerwone rumieńce. Uwagę przykuwają również soczysto zielone oczy oraz duże usta, zazwyczaj pomalowane na ciemne kolory oraz długa, łabędzia szyja. Kształtne, duże piersi zakryte są zazwyczaj pod ładnymi, drobno zdobionymi bluzeczkami ozdobionymi lekkimi wisiorkami i białymi paciorkami, zaś spodnie są zazwyczaj ciemnego koloru ukrywające kształtne, szerokie biodra. Pod spodniami zawsze nosi pończochy, obok których ukrywa broń oraz najlepszą bieliznę, delikatną oraz naprawdę drogą w przeciwieństwie do reszty ubioru. Na pasku przyczepiony ma jeden sztylecik ozdobiony jednym rubinem umieszczonym na misternie wykonanej rękojeści. Nosi zazwyczaj ciężkie buty, które nie wymagają większej pielęgnacji i do nich przywiązuje najmniejszą wagę. W nocy śpi jedynie w luźnej koszuli nocnej, całkowicie rozczochrana i tak spotkać ją można dość często, bo lubi odwiedzać ludzi po zachodzie słońca. Broń: Dwa sztylety ukryte obok pończoch oraz jeden, ozdobny na pasku Zdolności specjalne: Kontroluje krew z czego potrafi zmienić jej kształt, objętość oraz strukturę. Może używać jej wewnątrz, jak i na zewnątrz każdego kto posiada choć trochę krwi w sobie a najczęściej używa tejże umiejętności do ataków i obrony, mniej przy uleczaniu, gdyż potrzeba do tego dużej wiedzy anatomicznej. Ona nie posiadła jej dostatecznie dużo, ile potrzeba do leczenia. Stanowisko: Aktualnie szuka czegoś w Uśmiechu. Może akurat tu jej nie wywalą. Kontakt GG: 52417514

The Venetian textile house recently unveiled the newly restored palazzo-museum where founder Mariano Fortuny lived, as well as the 1921 factory that still produces the house’s fabrics Skawa Wadowice pokonała na własnym boisku rezerwy Cracovii 1-0 (0-0) dzięki czemu utrzymuje kontakt z czołówką V ligi krakowsko-wadowickiej, tracąc do wicelidera, który był jej przeciwnikiem, tylko 3 punkty. - Zasłużyliśmy na zwycięstwo nad wiceliderem - powiedział po meczu przeciwko rezerwom Cracovii trener Skawy Janusz Suwada- Kibice zdają sobie sprawę z____tego, że jestem wobec własnej drużyny bardzo wymagający - mówi trener Skawy Janusz Suwada. - Kilka razy podkreślałem, że wynik był lepszy od gry. Jednak tym razem zczystym sumieniem mogę powiedzieć, że wpełni zasłużyliśmy na zwycięstwo. Gdyby nie udało nam się zgarnąć pełnej puli, byłaby to wielka złośliwość losu - dodaje pierwszej połowie gospodarze wypracowali kilka sytuacji bramkowych. - Były one czyste, z____gatunku stuprocentowych - zwraca uwagę Janusz Suwada. - Oczywiście, że nigdy wszystkie strzały nie znajdą drogi do bramki. Jeśli skuteczność byłaby 50-procentowa, to przyjezdni nie mogliby mieć żalu, schodząc na przerwę zbagażem 3-4straconych goli. Wpierwszej połowie tylko raz zagrozili naszej bramce. Jednak Marek Kudłacik wyciągnął piłkę zmierzającą w"okienko". Dla mnie ten zawodnik jest numerem 1wcałej lidze krakowsko-wadowickiej. Co ja mówię, jest bramkarzem, który z____powodzeniem walczyłby kilka klas wyżej - podkreśla na 4 minuty przed końcem zapewnił wadowiczanom Krzysztof Bryła. - Gola zdobyliśmy po rogu. Nie po raz pierwszy powiem, stałe fragmenty są naszą mocną stroną - przypomina Janusz Suwada. - Chłopcy wykonali odpowiedni wachlarz, więc wejście w____tempo Bryły było prawidłowe. Im bliżej było końca meczu, tym więcej ich mieliśmy - podkreśla po raz pierwszy okazało się, że Krzysztof Bryła jest w Skawie człowiekiem od zadań specjalnych. - Kilkakrotnie już powtarzałem, że muszę nim "zapychać dziury". Może to brzmi brzydko, ale świadczy o____uniwersalności zawodnika. Gdzie go nie postawię, tam się sprawdza - podkreśla Janusz Suwada. - Tym razem zagrał na Drumlaka. Muszę powiedzieć, że ligowiec nie zrobił unas "sztycha". Oddał może jeden strzał zrzutu zwycięskiego gola było ukoronowaniem gry tego młodego zawodnika - dodaje Janusz stwarzała okazje bramkowe, którym brakowało jednak wykończenia. - Dlatego w____drugiej połowie szukałem różnych rozwiązań. Dwie podwójne zmiany rozruszały naszą grę - uważa Janusz porażką był trener krakowian Dariusz Bijak. - Szkoda, że gospodarze nie odśnieżyli płyty boiska. Przecież dzień przed meczem nie padał śnieg. Wtedy warunki do gry byłyby lepsze, więc pewnie udałoby nam się wygrać to spotkanie - uważa szkoleniowiec. - Nie chciałbym się jednak tłumaczyć zporażki warunkami do gry, bo były one takie same dla obu stron. Najsprawiedliwszym rozstrzygnięciem byłby remis. Chłopcy zostawili na boisku kawał zdrowia. To dlatego porażka boli. Mieliśmy kilka okazji do zdobycia gola, ale wfutbolu nie gra się na liczbę wypracowanych sytuacji, tylko na bramki, a____tę zdobyli miejscowi - dodaje Bijak szczególnie chciałby wyróżnić bramkarza Marka Pączka. - Po jednym zostrzejszych wejść rywali był oszołomiony. Zastanawialiśmy się nad jego zmianą, ale nie chciałem wyrywać zławki zziębniętego rezerwowego, skoro chłopcy biegający po boisku mówili, że są przemarznięci do szpiku kości. Chwała naszemu młodzieżowcowi, że wytrwał do końca meczu ito zdobrym skutkiem - kończy Dariusz Bijak.(ZAB)
roku 1973. A aby zmatku okolo pólů nebylo málo, tak je ještě třeba na závěr říci, že severní magnetický pól Země se ve skutečnosti chová jako jižní pól tyčového magnetu. „Díváte-li se na severní pól tyčového magnetu, máte tu siločáry vedoucí ze severního pólu k jižnímu, ale u země je to přesně obráceně
| Autor: Przy tekście pracowali także: Anna Winkler (redaktor) Anna Winkler (fotoedytor) Bellotto/CC0 Bankierzy tacy jak Szmul Jakubowicz otrzymywali od króla pruskiego pozwolenie na nabywanie ziemi. Portret autorstwa Bernarda upadku Rzeczpospolitej każdy z zaborców miał inne plany dotyczące zagarniętych ziem. Austriacy szybko doprowadzili Galicję do skrajnej nędzy; w zaborze rosyjskim panował marazm. W Prusach wprowadzono natomiast kapitalizm. Tylko dlaczego na przemianach skorzystali Żydzi, a nie dotychczasowi właściciele ziemscy?Fortuny żydowskie miały swój początek w czasach stanisławowskich, jednak ich dynamiczny wzrost nastąpił dopiero po upadku Rzeczpospolitej szlacheckiej. Przyczynił się do ich powiększenia kryzys finansowy z 1793 roku. Spowodował on upadek największych banków warszawskich. Okazał się też bardzo bolesny dla magnatów i szlachty, która za panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego włączyła się aktywnie w ówczesną modę inwestycyjną. Weksle stały się się, że straty ówczesnych elit sięgnęły 250 milionów złotych. Była to pięciokrotność rocznych wpływów podatkowych Litwy i Korony! Nic dziwnego, że zrujnowani przedstawiciele magnaterii i szlachty, właściciele ziemscy, stali się z gruntu nieufni wobec dalszego angażowania kapitału w przemysł czy operacje finansowe. Wiele ogromnych majątków po prostu upadło, niwecząc dorobek kilku pokoleń. Koniec mody na inwestycjeNa skutek kryzysu doszło do powszechnego, niespotykanego na taką skalę w żadnym europejskim kraju wycofania się całego stanu szlacheckiego z aktywnych działań gospodarczo-finansowych. Nastąpiło wówczas przetasowanie kapitałów. To ono stało się podstawą fortun żydowskich, zbudowanych na początku XIX wieku na ziemiach Vogel/domena publiczna Koniunktura czasów stanisławowskich skończyła się wraz z kryzysem bankowym z 1793 roku. Na ilustracji Warszawa w ostatniej dekadzie XVIII ten utrzymał się przez całe stulecie. Szlachta i arystokracja skupiły się na rozwoju własnych majątków ziemskich. Nie wychodziły poza ograniczony stosunkami feudalnymi horyzont swojej podstawy materialnej – własności ziemskiej, która przecież w Europie już w XVIII stuleciu przestała być podstawą dobrobytu. Świadczyło to o niedojrzałości ekonomicznej i politycznej rządzącego w Rzeczpospolitej uprzywilejowanego ekonomiczna na ziemiach polskich po 1793 roku, a także chaos gospodarczy i finansowy spowodowały, że na zmianach najwięcej zyskali Żydzi. Rynek nie znosi próżni. To oni przejęli finansową, handlową i przemysłową działalność prowadzoną przez magnatów i szlachciców-właścicieli ziemskich w czasach stanisławowskich. Warunki do ich bogacenia się stały się zaś jeszcze bardziej korzystne po 1795 roku, kiedy Polska zniknęła z map to jednak tylko terenów zajętych przez Prusy. Na ziemiach zaboru austriackiego, w Galicji powstanie fortun żydowskich nie było możliwe, gdyż Habsburgowie nie mieli żadnej wizji rozwoju przejętych ziem polskich. Interesował ich tylko drenaż ekonomiczny nowych posiadłości. Z rozkazu Wiednia skupywano srebro i złoto, zarówno dobrą polską monetę z czasów stanisławowskich, jaki i kruszec, zastępując je bezwartościowymi papierowymi banknotami (tak zwanymi bankocetlami). Nie robiono nic, by wspomóc rozwój przemysłu. Nawet dostawy dla wojska szły z Węgier i innych krajów dziedzicznych dynastii. Bardzo ucierpiał przemysł ciężki w Zagłębiu czasach napoleońskich ziemie zagarnięte przez Austriaków ogarnął chaos gospodarczy. Szalała na nich hiperinflacja. Galicja w szybkim tempie cofała się w rozwoju i w latach 40-tych XIX stulecia stała się jednym z najbardziej zacofanych regionów dawnej Polski. Podobnie wyglądała sytuacja na ziemiach zajętych przez Rosję, na których utrzymywał się feudalizm i panował marazm kapitalizmZupełnie inną drogę przebyły ziemie zajęte przez Prusy. Hohenzollernowie doprowadzili do zniesienia feudalizmu i wprowadzili tam kapitalizm. Już sama ich armia stała się stymulatorem rozwoju gospodarczego, ponieważ wszystkie dostawy dla niej realizowali miejscowi kupcy. Budowano też garnizony. Do tego wprowadzono monopole, co poskutkowało powstaniem nowej infrastruktury magazynowej, między innymi magazynów postawili też na rozwój miast. Przebudowywano je, zastępując domy drewniane murowanymi. Rozwijano rzemiosło i handel, także na prowincji. Wkrótce na ziemiach polskich nastąpił boom inwestycyjny. Hohenzollernowie wspierali przy tym działalność Żydów: doceniając ich znaczenie dla rozwoju gospodarki, w 1797 roku wprowadzili tak zwany Status Generalny dla Żydów z Prus Południowych i Nowowschodnich. Zawierał on wiele korzystnych postanowień, które likwidowały dotychczasowe prawne i ekonomiczne zakazy wymierzone w tę grupę ludności. Wprowadzono między innymi swobodny obrót zbożem i ułatwiono rozwój rzemiosła te posunięcia wpłynęły pozytywnie na przeobrażenia kapitalistyczne na ziemiach polskich. Świadczy o tym choćby fakt, że w 1795 roku nastąpił skokowy wzrost cen na zboże. Popyt na Zachodzie był bardzo duży. Bogaci Żydzi potrafili to wykorzystać. Kupowali od szlachty zboże i zajmowali się jego transportem do Gdańska. A szlachta? Uznała, że nadszedł dla niej złoty czas. Nie zdając sobie sprawy z cyklów koniunkturalnych, właściciele ziemscy brali kredyty pod zastaw nieruchomości, a środki pieniężne przeznaczali na bieżącą konsumpcję i zabawy zamiast na modernizację lekkomyślności szlachty skorzystały tymczasem zarówno banki pruskie, jak i bankierzy żydowscy. Wielu znaczących Żydów, jak choćby Szmul Jakubowicz, otrzymało przywilej nabywania nieruchomości i dóbr ziemskich. I kiedy nadszedł moment załamania na rynku zboża, majątki nieświadomych skutków swoich decyzji ekonomicznych polskich właścicieli ziemskich po prostu przestawały być ich publiczna Polska szlachta, podobnie jak dwa wieki wcześniej, lekkomyślnie korzystała z koniunktury na kupcy i rzemieślnicy bogacili się także na lukratywnych dostawach dla pruskiej armii. Berlin, chcąc doprowadzić do rozwoju gospodarczego przejętych ziem, naciskał, by dostarczane armii towary były produkowane na miejscu. Dostawy obejmowały wszystko, od żywności, poprzez paszę dla koni, mundury, buty, aż po oliwę i elementy uzbrojenia. Kontrakty otrzymywali ci najbogatsi, którzy zgromadzili majątek w czasach stanisławowskich, ale ich podwykonawcami byli najczęściej przedstawiciele tej samej narodowości, choć mniej zamożni. Zyskowny okazał się dla nich też handel suknem wielkopolskim z pruski przyniósł powiększenie już istniejących fortun żydowskich. Spowodował też jednak ogólny wzrost zamożności wśród drobniejszych kupców i rzemieślników pochodzących z tej mniejszości. Przyczyniła się do tego z jednej strony likwidacja feudalizmu, wprowadzenie trwałych, stabilnych podstaw kapitalizmu przez Hohenzollernów, a z drugiej – brak konkurencji. Upadek warszawskich banków i wycofanie się polskich elit z bezpośredniego i pośredniego inwestowania otworzyły bowiem przez Żydami możliwości inwestowania w przemysł i rzemiosło. W takich warunkach ich rola na ziemiach zaboru pruskiego stopniowo Einsenbach, Emancypacja Żydów na ziemiach polskich 1785–1870 na tle europejskim, PIW Eisenbach, Danuta Rzepniewska, Zadłużenia własności ziemskiej w okresie 1795–1806. Dłużnicy i wierzyciele sum bajońskich, [w:] Społeczeństwo polskie XVIII i XIX w., t. 4, red. Witold Kula, Janina Leskiewicz, PWN Kornatowski, Kryzys bankowy w Polsce 1793 roku. Upadłość Teppera, Szulca, Kabryta, Prota Potockiego, Łyszkiewicza i Heyzlera, Wydział Prawa UW Wiktor Kowalczyk, Tsunami finansowe w Europie. Od zachodu do wschodu, od wschodu do zachodu, przeobrażenia w gospodarkach krajów wschodzących i upadających potęg XVIII stulecia – wieku przełomu – Francja, Holandia, Prusy, Rzeczpospolita [w:] Україна та Польща: минуле, сьогодення, перспективи, Науковий збірник, Луцьк Wiktor Kowalczyk, Polityka gospodarcza i finansowa Księstwa Warszawskiego 1807–1812, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego Schiper, Dzieje handlu żydowskiego na ziemiach polskich, Krajowa Agencja Wydawnicza 1937. Z1uL.
  • w0im904gpn.pages.dev/268
  • w0im904gpn.pages.dev/384
  • w0im904gpn.pages.dev/33
  • w0im904gpn.pages.dev/300
  • w0im904gpn.pages.dev/17
  • w0im904gpn.pages.dev/76
  • w0im904gpn.pages.dev/345
  • w0im904gpn.pages.dev/85
  • w0im904gpn.pages.dev/382
  • pomyslna okolicznosc usmiech fortuny